piątek, 6 września 2013

Było dobrze...


Czyli „Dawno, dawno temu”.
Opowieść o tym, co działo się z Harrym Potterem po wojnie


„Na końcu wszystko będzie dobrze. Jeśli nie jest dobrze, znaczy, że to jeszcze nie koniec”
Anonim


Brytyjskie Ministerstwo Magii powoli pustoszało. Gwar ustępował miejsca ciszy, wypełniającej każdy kąt potężnego podziemnego gmachu. Szum wody Fontanny Magicznego Braterstwa zdawał się być bardziej spokojny i melodyjny niż przed kilkoma godzinami. Wszystko spowalniało, by nazajutrz znów poddać się ogólnemu pośpiechowi oraz zdenerwowaniu.
Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ na zegarze dochodziło wpół do dwunastej w nocy. O tej porze nawet pracoholicy, ulegając zmęczeniu, decydowali się na powrót do domu po ciężkim dniu. Tylko starzy weterani pracy nie mieli zamiaru się nigdzie ruszać, dopóki każda  powierzona im sprawa nie zostanie pomyślnie zakończona.
Jednym z nich był pan Potter.
Pan Harry Potter. Obecnie Szef Kwatery Głównej Aurorów.
Kiedyś Wybraniec, Złoty Chłopiec lub Ten, Który Przeżył.
Właśnie przeglądał ostatnie pergaminy, znajdujące się na jego biurku. Gdyby ktoś od paru godzin obserwował go, stwierdziłby, że Harry robił wszystko, aby tylko odwlec powrót do swojego domu. A właściwie willi wybudowanej z polecenia jego żony, która zawsze lubiła otaczać się luksusowymi rzeczami, co dla niego było lekką przesadą. On, w odróżnieniu od niej, wolał żyć jak zwyczajny człowiek.
Pisząc na jeszcze jednym raporcie swoje nazwisko, westchnął głęboko. Ten był ostatni. Koniec. Każda z teczek została przejrzana, poprawiona i podpisana przez niego. Zastanowił się, czy istniały najmniejsze szanse na znalezienie jakiejś nieskończonej sprawy, niedociągnięć w pracy Aurorów lub podobnych rzeczy, które kazałyby mu pozostać jeszcze przez trochę w biurze. Nic takiego nie przyszło mu do głowy.
Harry był człowiekiem skromnym, tak przynajmniej uważał, jednak musiał z czystym sumieniem stwierdzić, iż departament, którego kierownictwo objął kilka lat temu, to najlepiej zarządzana część całego Ministerstwa Magii. Kingsley Shacklebolt, będący niezmiennie od zakończenia wojny Ministrem Magii, nie miał do niego żadnych zastrzeżeń, a nawet nieustannie chwalił go podczas zebrań szefów departamentów (ich spojrzenia wprawiały samego Harry'ego w lekkie zakłopotanie).
Ściągnął swoje okrągłe okulary, które następnie położył sobie na podołek, i potarł wierzchem dłoni czoło. Najchętniej ponownie przenocowałby tutaj, w swoim gabinecie lub ewentualnie na Grimmauld Place 12.
Zamyślił się.
Kiedy przestał z chęcią wracać do domu? Może gdy Lily wyprowadziła się do swojego własnego mieszkania? Albo po tym, jak jego żona w czasie kłótni wykrzyczała mu, że nigdy go nie kochała (co prawda była wtedy pod wpływem sporej ilości Ognistej Whiskey, lecz on czuł, że mówiła prawdę)? Sam nie potrafił dokładnie określić tego momentu.
Oparł się o fotel tak, aby było mu najwygodniej.
Czasami miał wrażenie, że jego życie podzieliło się na dwie części: tę, w której był słynnym Harrym Potterem, oraz tę, gdzie grał zwyczajnego czarodzieja, posiadającego prozaiczne problemy, takie jak domowe kłótnie i wybór krawata na oficjalne spotkanie z ministrem.
Nie wiedział, co było lepsze... A raczej próbował udawać, że nie wie.
Bo od pewnego czasu naprawdę tęsknił za Hogwartem, zgraną paczką, którą tworzyli wraz z Ronem i Hermioną, przezwiskami Ślizgonów, ciągłymi utarczkami ze Snape'em oraz walką z Ciemną Stroną.
Tak, być może podpadało to pod którąś z chorób umysłowych i nie zamierzał się nikomu z tego zwierzać (jeszcze wylądowałby w Mungu), ale istniały momenty, kiedy był gotów oddać cały swój majątek, leżący spokojnie w skrytce numer 697 w Banku Gringotta, żeby tylko wrócić do lat gorączkowych poszukiwań Voldemorta, prób jego całkowitego unicestwienia, wszystkiego, co wiązało się z wojną.
Zwariował, ktoś mógłby powiedzieć. Cóż, sam Harry chwilami tak uważał.
Jednak nic nie zmieniało faktu, iż kiedyś obiecano mu, że będzie żył długo i szczęśliwie. Gdyby miał świadomość, co to rzeczywiście oznaczało, nigdy nie uganiałby się za Riddle'em. Nigdy.
Teraz wiedział, że mając nadzieję na normalne życie po zabiciu swojego największego wroga, wykazał się ogromną głupotą. Nikt, kto nosił imię Harry Potter, nie miał prawa liczyć na łagodność losu. A zaczął się o tym przekonywać niespełna parę miesięcy po bitwie o Hogwart.
*
Dokąd tak pędzisz, Potter? –  zapytał korpulentny mężczyzna, ubrany w tradycyjną czarodziejską szatę. Miał szare, lekko zamglone oczy, jego twarz pokrywały pierwsze zmarszczki, a na skroniach pojawiały się już siwe włosy. Nazywał się Gawain Robards i był Szefem Kwatery Głównej Aurorów.
Harry, który właśnie pośpiesznie wkładał ciepły płaszcz, zaklął szpetnie w myślach. I tak, przez nawał pracy, był kilka minut spóźniony, a jeśli stary Gawain przyczepiłby się do czegoś, nie udałoby mu się wyjść z biura przed osiemnastą. - Do narzeczonej, panie Robards – odpowiedział grzecznie, zapinając guziki. Od początku pracy w ministerstwie nie lubił swojego przełożonego, lecz dopóki uczęszczał na szkolenie aurorskie, musiał być miły. - Mam nadzieję, że nikt cię nie musi zastępować – rzekł kąśliwie czterdziestolatek. Harry nie miał wątpliwości, że szef go nie cierpiał. Może dlatego, iż całe ministerstwo huczało o pewnej kandydaturze Wybrańca na Szefa Biura Aurorów. Pewnego dnia Ginny stwierdziła, że objęcie przez niego tego stanowiska jest „bardziej nieuniknione niż zdanie przez Hermionę Owutemów”.
Przez jego twarz przemknął cień uśmiechu. Wystarczyło tylko wyrwać się z tego przeklętego budynku, aby spędzić całe popołudnie (a może i nie tylko) z Ginevrą. Najpierw spotkają się w  pubie, następnie pójdą na krótki spacer, porozmawiają o mało ważnych rzeczach takich, jak najbliższy finał quidditcha. A później, jeśli uda się namówić Hermionę na „małe zatajenie prawdy”, mogą teleportować się na Grimmauld Place 12...
Próbując skoncentrować się i przestać myśleć o czekającej go upojnej nocy, którą spędzi w towarzystwie swojej kobiety, powiedział: - Wszystko, co miałem zrobić, jest szczegółowo spisane w raportach, które leżą na pana biurku, panie Robards. - Uśmiechnął się sztucznie. - Jeśli pan mi nie wierzy, możemy iść się do pańskiego gabinetu, ale uważam to za niepotrzebne, bo mówię prawdę. Kurs aurorski nie polegał tylko na ćwiczeniach sprawnościowych i rzucaniu zaklęć. Kandydata, będącego już pracownikiem Ministerstwa Magii, nie omijała również praca papierkowa, jakiej Harry'emu nie brakowało dzięki jego szefowi. - Jesteś szczęściarzem, Potter, że nie przysporzyłeś mi powodów do patrzenia ci na ręce – rzekł Gawain. - Czy to znaczy, że mogę już iść, proszę pana? –  spytał rzeczowo chłopak. Wolał nie wchodzić w bezsensowe dyskusje z Robardsem. Zazwyczaj kończyło się to dodatkowymi nadgodzinami. - Tak, ale w poniedziałek masz być punktualnie – zastrzegł mężczyzna. - Oczywiście, szefie! – odrzekł Potter, zmierzając do windy.
Gdy sztywny kobiecy głos oświadczył, że winda znalazła się na poziomie ósmym, puścił się biegiem w kierunku kominków.
*
Mimo upływu lat prawie doskonale pamiętał tamten dzień. Nie mógłby zapomnieć przerażającego chłodu wiatru, wyjątkowo zachmurzonego nieba i czegoś, co wisiało w powietrzu, a nie był w stanie tego opisać.
To była sobota. Najzimniejszy marzec od dziesięcioleci. Na ulicach zalegał śnieg, a Tamizą spływały pojedyncze kry. Nigdy nie wybaczył sobie, że wyglądając rano przez okno, nie zauważył lekkiej mgły, która spowijała Londynu. Za bardzo się śpieszył do pracy...
*
Z ministerstwa udał się za pomocą Sieci Fiuu prosto do Trzech Mioteł w Hogsmeade. Tam miała czekać na niego Ginny.
Pub był wyjątkowo zatłoczony. Dziś przypadał kolejny wypad Hogwartczyków do miasteczka, więc prawie każdy stolik został zajęty. Gwar rozmów mieszał się z najnowszą piosenką Fatalnych Jędz „Wirujący kociołek”, lecącą właśnie w CRR (Czarodziejskiej Rozgłośni Radiowej).
Pomachał do Madame Rosmerty, która w odpowiedzi uśmiechnęła się do niego promiennie. W czasie odbudowy Hogwartu on, Ron, Hermiona oraz Ginny często przychodzili tutaj, na małe piwo kremowe, aby odpocząć od ogromu pracy. Mimo że znali ją już od kilku lat, dopiero po wojnie zaczęli z nią regularnie rozmawiać. Rosmerta okazała się bardzo miłą i życzliwą osobą (mimo skłonności do plotkowania, na którą starali się przymykać oko). Można było z nią podyskutować zarówno o pogodzie, jak i o powracaniu do normalności po trzech latach pełnych ciemności, bólu i smutku.
Rozejrzał się dokładnie po pomieszczeniu, jednak nie zauważył żadnej rudowłosej dziewczyny.
Pewnie zagadały się z Hermioną i Ginny straciła poczucie czasu, pomyślał.
Skierował się więc do jednego z najbardziej ustronnych kątów Trzech Mioteł, wybierając ostatni wolny stolik pod oknem. Ściągnął płaszcz i powiesił go na oparciu krzesła, na którym moment później usiadł.
Musiał poczekać tylko kilka chwil, nim podeszła do niego barmanka. Była ubrana w długą, ciemną spódnicę oraz kremową bluzkę, której górne guziki były niezapięte. Pukle brązowych włosów zostały spięte w niedbały kok, a jej lekko pochylona szczupła sylwetka wskazywała na to, że kobieta jest bardzo zmęczona. Wyczerpanie jednak nie sięgało jasnobrązowych, okrągłych oczu, w których można było się doszukać radości i zadowolenia. Obok niej, w powietrzu, unosiło się samopiszące pióro oraz niewielki notatnik. - Witaj, Harry! Jak tam w ministerstwie? –  zagadnęła z uśmiechem na twarzy. -Dzień dobry, Rosmerto!... Wszystko w porządku, tylko, jak zwykle, mam masę papierkowej roboty – odparł. –  Na szczęście daję radę. - To dobrze. –  Zerknęła nerwowo w kierunku drzwi, gdy te po raz kolejny się otworzyły. – Chętnie porozmawiałabym z tobą trochę dłużej, ale sam rozumiesz. Ruch dzisiaj jest większy niż na Pokątnej przed końcem wakacji, chociaż nie powinnam być z tego powodu zła. Interes mocno podupadł w czasie panowania Ciemnej Strony... – Właśnie tak zaczęto nazywać Śmierciożerców i Voldermorta po wygranej. Niby Azkaban pękał w szwach z powodu potrojenia liczby więźniów, a pozostałości ciała Toma Riddle'a były najlepiej strzeżonymi zwłokami na świecie, lecz większość czarodziejów nie mogła wyzbyć się lęku przed ich powrotem. Choć było to mniej prawdopodobne niż nagły deszcz meteorytów. –  Co podać? – zapytała rzeczowym tonem. - Piwo kremowe, jeśli byłabyś taka miła – wyszczerzył się. Samopiszące pióro natychmiast zanotowało jego prośbę w kajeciku. - Dla ciebie wszystko, Harry. – Puściła do niego oczko i szybko odeszła (pióro i notatnik poleciały za nią), gdyż grupa Krukonów, siedzących obok kominka, zaczęła ją wołać.
*
Okręcił się na fotelu tak, że obecnie wpatrywał się w ulewę za oknem. O ile dobrze się orientował, ta szaruga była spowodowana strajkiem w Urzędzie Patentów Absurdalnych. Jego pracownicy stwierdzili, że minister nie traktuje ich poważnie i nie interesuje go ciężka praca, jaką wykonują (innymi słowy nie daje im odpowiednio wysokich podwyżek), więc postanowili sprawić, aby „cierpieli” wszyscy w ministerstwie. Rzucili tak dużo zaklęć różnego rodzaju, dodatkowo uzależniając jedno od drugiego (to znaczy, że jeśli ktoś rzucił pojedyncze przeciwzaklęcie na konkretny urok, zaczynały działać inne czary; i tak w kółko). Nikt nie potrafił ich wszystkich odwrócić. Ładna pogoda, w im tylko znany sposób, miała pojawić się wraz z porozumieniem, do którego obie strony niestety nie potrafiły dojść.
Trwało to już dobrych kilka dni. Harry pomyślał, że będzie musiał porozmawiać o przystaniu na warunki urzędników z Kingsleyem. Przecież tak nie mogło być wiecznie, a znając dziwne zachowanie niektórych osób w tamtym urzędzie...
Krople wybijały równy rytm o szyby. Ten dźwięk był dla Pottera bardzo denerwujący. Od wielu lat nienawidził angielskiej deszczowej pogody. Przywodziła mu na myśl wszystkie złe rzeczy, jakie musiał przeżyć.
Padało, gdy Ron opuszczał jego i Hermionę w czasie poszukiwań horkruksów, a także po śmierci Syriusza oraz Dumbledore'a. Na pogrzebie Remusa i Tonks wszyscy przemokli do suchej nitki, a kiedy Weasleyowie żegnali Freda w Norze (ciało zmarłego, wedle starego czarodziejskiego zwyczaju, najpierw cała rodzina opłakuje w domu, dopiero potem jest dozwolony pogrzeb) zbierało się na najgroźniejszą burzę w roku, której zapowiedzią również były silne opady.
Harry'emu deszcz kojarzył się tylko ze stratą.
Przymknął delikatnie powieki i zastanowił się chwilę.
Pogoda tamtego przeklętego dnia, prawie trzy dekady wcześniej, była wyjątkowo zmienna w okolicach Hogwartu. Jakby w całości wyjęta z jakiejś sceny w książce lub filmie...
*
Sącząc powoli piwo kremowe, właśnie przyniesione przez Rosmertę, spojrzał przez brudne okno pubu. W Hogsmeade, inaczej niż w stolicy Zjednoczonego Królestwa, słońce świeciło mocno, a na chodnikach jedynym śladem, jaki pozostał po zimie, były kałuże, znajdujące się jedna obok drugiej. Przechodnie rozpinali płaszcze i ściągali czapki – robiło się ciepło. Pierwsza po wojnie wiosna przynajmniej tutaj zbliżała się wielkimi krokami.
Gdy zegar wybił wpół do szóstej, w radiu piosenkę „Mój ty hipogryfie!” zastąpił wesoły głos spikera: - Cześć i czołem! Wita was wszystkich Mike, najlepszy dziennikarz w CRR, w to jakże słoneczne popołudnie, przynajmniej w okolicach Hogwartu, i zaprasza na cotygodniowy...
I nagle rozległ się potężny huk. Zagłuszył on kolejne słowa Mike'a i gwar rozmów w pubie. Szyby w oknach zastrzęsły się. Niektóre obrazy pospadały ze ścian, a drzwi wejściowe otworzył potężny podmuch przeszywająco zimnego wiatru.
Chłód natychmiast rozniósł się po całym pomieszczeniu.
Gałka radia zaczęła się szybko obracać, wywołując szum głośny na całe pomieszczenie.
Lampy zamigotały kilkukrotnie, by w końcu zgasnąć.
Harry ze zdezorientowania upuścił kufel, który rozbił się o drewniany blat, powodując, że cała jego zawartość rozlała się w momencie, kiedy nastała całkowita ciemność.
Prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Potter wyjął z rękawa różdżkę i szepnął „Lumos”, jednocześnie podnosząc się z miejsca. Nie zwracając uwagi na krzyki czarodziejów i czarownic, cudem po ciemku trafił do wyjścia, nim pozostali zaczęli uciekać.
Na zewnątrz panowała ciemność. Czarne chmury zasnuły niebo. Gęsta mgła spowijała ulicę, tak że nie było możliwości dojrzenia wystawy sklepu naprzeciw baru. Dodatkowo wiał silny, lodowaty wiatr. Harry miał wrażenie, iż przeniósł się w sam środek wyjątkowo ostrej zimy, podobnej do tej sprzed roku, gdy poszukiwali horkruksów.
*
Dużo czasu zastanawiał się, co nim wówczas kierowało. Skąd wiedział, że ma wyjść z Trzech Mioteł i pobiec wzdłuż głównej ulicy do pewnego zaułka, w którym nigdy wcześniej nie postała jego noga?
Samego biegu (podejrzewał, że biegł, bo na miejscu znalazł się w rekordowym czasie – przynajmniej tak twierdzili świadkowie, którzy widzieli go w pubie, a później w ślepej uliczce) wcale nie pamiętał. To był jedyny moment, jakiego nie był w stanie sobie przypomnieć z tego dnia.
Przypuszczał, że ktoś włamał się do jego umysłu, a on ponownie tego nie zauważył. Możliwe, że ta sama osoba szeptała mu, co ma dokładnie zrobić, jak się zachować, a następnie, w jej tylko znany sposób, usunęła te konkretne fragmenty z jego pamięci. Choć miał potencjalnych kandydatów, nie posiadał żadnych dowodów.  
Dlatego też ta sprawa nigdy nie została ostatecznie wyjaśniona.
Harry obwiniał za wszystko siebie.
Że nie mógł przywołać w pamięci tego najważniejszego momentu.
Że uparł się na to spotkanie.
Że nie zauważył, iż od rana coś było nie tak.
Że nie umówił się z Ginny pod bramą Hogwartu.
Że był w stanie tyle razy odeprzeć ataki samego Lorda Voldemorta, a nie potrafił ochronić własnej narzeczonej.
Tamten widok, z małego, ciemnego, brudnego zaułka, prześladował go do końca życia...
*
Na początku nie potrafił zrozumieć, co widzi. Dopiero po pewnym czasie dotarło do niego, że znajdują się przed nim dwie najważniejsze kobiety jego życia. Ginny i Hermiona.
Granger była pod ścianą. Jej pozycja wskazywała na to, że dziewczyna spadła z dużej wysokość. Lewy rękaw rozpiętej kurtki został urwany, a rana, układająca się w napis Szlama, ponownie się otworzyła. Włosy częściowo przysłoniły twarz. Głowa Hermiony opadła, a oczy pozostawały zamknięte. To wszystko sprawiało, iż można było stwierdzić, że dziewczyna wyczerpana zasnęła w niespotykanej pozie.
Potter powoli przesunął powoli wzrokiem na przeciwległą część zaułka.
Ginny leżała na plecach, na prawo od Hermiony,. Jej nogi były w dziwny sposób wykręcone, a płaszcz został podarty. Rude włosy miała potargane i zabrudzone. Zdawały się też być dużo ciemniejsze niż zazwyczaj. Przyglądając się dłużej, Harry zauważył, że po prawym ramieniu, wzdłuż skroni oraz z otwartych ust dziewczyny, spływały niezliczone strużki jakiegoś ciemnego płynu, którego nie był w stanie teraz zidentyfikować. Zastygła i wykrzywiona bólem twarz była poorana licznymi ciętymi, głębokimi ranami, między innymi na policzku, podbródku, nad brwią, obok prawego ucha, z których sączyła się, pulsując, gęsta, żółtawa maź. Zaś brązowe, szeroko otwarte oczy przerażały pustką.
Harry stał sparaliżowany. Przestał myśleć, czuć, odbierać zewnętrzne bodźce. Wpatrywał się w bezwładne, sponiewierane ciało jego ukochanej, jednocześnie nie dopuszczając do siebie, że to dzieje się naprawdę.
Nie potrafił wykonać choćby najdrobniejszego ruchu, małego gestu, czegokolwiek, by w jakiś sposób ratować dziewczyny.
Poza cienką granicą rzeczy, jakie potrafił zrozumieć i zanalizować, znajdowała się jego podświadomość, która zdawała się nawoływać „To niemożliwe!”. Te słowa odbijały się echem w umyśle chłopaka, powodując nieskończenie dużo szmerów zlewających się w jeden głośny szum, który zdawał się być nie do zniesienia.
Prawdopodobnie na moment przestał oddychać, bo przed jego oczami pojawiły się ciemne plamy i parokrotnie mocniej zakręciło mu się w głowie.
Chwilę później poczuł pod kolanami, a potem pod dłońmy zimny, mokry beton.
Upadł.
Zaczął spazmatycznie łykać powietrze, szybko mrugać, cały się trząsł. Przestał kontrolować to, co działo się z jego ciałem.
*
Jak na ironię, w takim stanie znalazł go Blaise Zabini (który palił normalnego, mugolskiego papierosa, miał na sobie mugolskie ubrania, a pasma jego włosów były posklejane, z czego można było wywnioskować, że zostały nażelowane mugolskim żelem – to wszystko okularnik zapamiętał z detalami; jedyny tak wyraźny obraz z tamtych minut) – człowiek znienawidzony przez Harry'ego, kiedy ten dowiedział się, co Ślizgon zrobił w czasie wojny.
Potter potrząsnął głową, chcąc odgonić od siebie bardzo nieprzyjemne wspomnienia.
Faktem było, że Zabini do tej pory znajdował się na bardzo odległej pozycji prywatniej listy znajomych Wybrańca, który nigdy nie wybaczył mu ekscesu sprzed lat (te obecne chyba już dawno przestały mieć jakiekolwiek znaczenie).
Nie mniej jednak to dzięki Blaise'owi sprowadzono pomoc oraz Aurorów. On również zawiadomił Weasleyów.
Harry czuł złość na siebie, ponieważ wiedział, że to było jego zadanie. I nie miało żadnego znaczenia, że nie potrafił normalnie funkcjonować, nie wspominając o logicznym myśleniu.
Zawiódł. Po raz kolejny. Niestety nie ostatni.
*
W Mungu podano mu jakieś eliksiry. Dzięki nim stał się przytomniejszy, nie słaniał się na nogach. Organizm powoli zaczynał na nowo go słuchać.
Jednak były tego minusy.
Aż za dobrze zrozumiał słowa magomedyka.


Siedział na niewygodnym, białym krześle, na korytarzu czwartego piętra, gdzie znajdował się oddział leczenia urazów pozaklęciowych.
Na biało – zielonych ścianach, jeden obok drugiego, wisiały portrety różnych magomedyków lub czarodziejów, którzy przyczynili się do rozwoju nauk magomedycznych, takich jak Herbert Beery – za czasów profesora Dippeta nauczyciel Zielarstwa w Hogwarcie. Podobno odnalazł on roślinę dodawaną do eliksiru na uśmierzenie bólu powodowanego smoczą ospą. Na początku dwudziestego wieku, kiedy zanotowano gwałtowny wzrost zachorowań na tę chorobę (niektórzy byli skłonni uznać to za epidemię), było to wielkie osiągnięcie.
Harry, Ron, państwo Weasley, George oraz Angelina czekali już od dobrych czterech godzin na jakiekolwiek wiadomości dotyczące stanu zdrowia Ginny lub Hermiony (Angelina po wojnie stała się bliską przyjaciółką dziewczyn i George'a; może za wcześnie było na takie konkluzje, ostatecznie od śmierci Freda nie minął nawet rok, ale Potter podejrzewał, że między nią a żyjącym bliźniakiem rodziło się coś więcej). Państwo Granger powinni byli się nie długo pojawić wraz z Nevillem, który również dowiedział się o ataku.
Na holu panował spokój. Od czasu do czasu przechodził ktoś z personelu lub przelatywały niewielkie pergaminy, ale nikt, nawet Molly, nie ośmielił się przerwać milczenia. Albo po prostu Harry tego nie słyszał.
Wciąż lekko oderwany od rzeczywistości, przez ostatnie kilkadziesiąt minut wpatrywał się tempo w obraz, na którym jakaś pulchna, siwowłosa czarownica w purpurowej szacie chodziła od jednej ramy do drugiej z wysoko uniesioną głową. Może inne osoby oglądanie takiego poruszania się w kółko mogłoby denerwować, a nawet przyprawiać o mdłości, lecz jego teraz to w dziwny sposób uspokajało.
Potter starał się nie myśleć o tym, co teraz dzieje się z dziewczynami, bo głęboko wierzył, że wszystko będzie w porządku. W końcu nie po to walczył z Voldemortem przez połowę swojego życia, aby teraz, gdy wreszcie ów koszmar się skończył, znów stało się coś złego. Inaczej okazałby się największym pechowcem i nieszczęśnikiem na świecie.
Minęło jeszcze kilka chwil, zanim jedna ze świetlistych kul podlatujących pod sufitem zamigotała, a drzwi najbliższej sali otworzyły się. Wszyscy równocześnie skierowali wzrok w tamtym kierunku, wstając. Z pomieszczenia wyszedł wysoki mężczyzna ubrany w żółto-zieloną szatę z wyszytym emblematem skrzyżowanej różdżki i kości na lewej piersi. Trzymał w dłoni podkładkę, na której kończył coś zapisywać. - Państwo to zapewne rodzina panny Weasley i panny Granger? – zwrócił się do Molly i Artura stojących po lewej stronie Harry'ego, który miał wrażenie, że mężczyzna pyta o to tylko z powodu procedur; od bitwy o Hogwart ukazało się tyle artykułów z ich podobiznami, iż nie sposób było ich nie poznać. Panstwo Weasley kiwnęli głowami; przecież Hermionę traktowali jak własną córkę. – Nazywam się Augustus Pye i jestem dzisiaj dyżurującym uzdrowicielem. - Czy coś już wiadomo? – zapytał Artur. Jego głos był niepewny i drżący. - Obie pacjentki doznały licznych obrażeń – odpowiedział profesjonalnym tonem magomedyk. –  Jesteśmy w stanie określić, jakie uroki je spowodowały, niemniej jednak potrafimy odwrócić lub zniwelować tylko część z nich. Na pannę Weasley rzucano o wiele silniejsze klątwy niż na pannę Granger, więc jej leczenie będzie dłuższe i trudniejsze. Prawdopodobnie, mimo tego, nie przyniesie oczekiwanych rezultatów... - Co to znaczy? – Głos Harry'ego wyrażał jeszcze większe przerażenie niż pana Weasleya. Augustus spojrzał w zielone oczy Wybrańca i westchnął ciężko. - Panie Potter – Pye oczywiście poznał Harry'ego – nawet my, wykwalifikowani uzdrowiciele, nie jesteśmy cudotwórcami, choć nasze zdolności przewyższają umiejętności mugoli. Pomimo to, gdybyśmy potrafili wyleczyć każdego, w naszej klinice nie istniałby oddział zamknięty. W pewnych sytuacjach magia jest bezradna wobec samej siebie... - Może tak do rzeczy?! – zdenerwował się George. Angelina pociągnęła go za rękaw niebieskiej koszuli, szepcząc, aby się uspokoił.
Magomedyk zignorował ich i mówił dalej: - O ile panna Granger ma spore szanse na całkowite wyzdrowienie, o tyle panna Weasley prawdopodobnie już nigdy nie odzyska pełni sił witalnych.
Harry poczuł, że ziemia ponownie zaczęła delikatnie drżeć pod jego stopami. Domyślał się, co zaraz usłyszy.
Augustus kontynuował, jakby zupełnie nie zauważył, że okularnik z każdą sekundą staje się coraz bledszy: - Moim obowiązkiem jest powiedzieć państwu wszystko o stanie zdrowia pacjentki. Cóż... – tu mężczyzna wyraźnie się zmieszał, a Potter nabrał pewności, iż będzie gorzej, niż się spodziewał – Panna Weasley straciła częściowo zmysły oraz duże fragmenty pamięci. Jesteśmy prawie pewni, że zaatakowała ją grupa śmierciożerców wraz z dementorami. Teraz dziewczyna jest w śpiączce. Nie wiem, kiedy będziemy mogli ją wybudzić, ale mimo to prawdopodobieństwo, że wróci do zdrowia jest znikome, żeby nie powiedzieć, iż zupełnie nie istnieje. - Chce nam pan powiedzieć, że leczenie mojej córki będzie długie i żmudne, Ginny będzie zmuszona pić do końca życia eliksiry, chodzić na badania, być pod waszą stałą opieką i tak dalej? - spytał Artur z nadzieją.
Harry popatrzył na Weasleya. Widocznie ten łapał się każdej, nawet bardzo kruchej deski ratunku, aby nie zrozumieć diagnozy. Dla Wybrańca była ona jasna. Jasna i prowadząca do obłędu. - Nie, panie Weasley – zaprzeczył Pye; jeśli wcześniej był zakłopotany, to teraz z pewnością najchętniej uciekłby od nich w siną dal. – Raczej miałem na myśli to, że...Eee... że stanie się cud, gdy panna Ginewra  się obudzi... – wypowiedział na wydechu.
Przez kilka sekund panowała grobowa cisza, jaka chwilę później została rozdarta histerycznym płaczem Molly. Artur objął ją ramieniem, z przerażeniem patrząc na magomedyka. Angelina opadła na krzesło, natomiast George zaczął tak energicznie kiwać głową, powtarzając „Nie, nie, nie”, że o mało co nie skręcił sobie karku.
Z kolei Harry... cóż... Harry zrozumiał, że rzeczy niemożliwe zdarzają się częściej niż te możliwe. Bo jego świat ponownie  się zawalił, co przeczyło wszelkim prawom logiki.
*
Kurantowy zegar stojący na dębowej komodzie pod ścianą wybił za piętnaście dwunastą. Deszcz za oknem nie przestawał padać, a Potter wciąż się w niego wpatrywał, rozmyślając.
Tamten atak w Hogsmead był początkiem końca mnóstwa rzeczy... a przede wszystkim końcem życia Wielkiego Harry'ego Pottera.
Już nic nie miało być po nim takie samo.
*
Harry przez następne miesiące codziennie pojawiał się w Klinice Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga. Odwiedzał Ginny w sali numer 5, do jakiej przeniesiono ją po pięciu tygodniach bezskutecznych prób wybudzenia ze śpiączki, a która znajdowała się tuż obok Oddziału Zamkniętego. Sam postarał się o to, aby jego narzeczona leżała w osobnym pomieszczeniu przeznaczonym tylko dla niej, z dala od innych chorych. Oczywiście nie obyło się bez odpowiedniej kwoty galeonów, jaka powędrowała do uzdrowiciela kierującego tą częścią szpitala.
Plan dnia Harry'ego uległ ogromnej zmianie. Wcześniej chodził tylko do pracy, od czasu do czasu spotykał się ze znajomymi. Teraz natomiast pracował w ministerstwie, odwiedzał Ginny i uciekał przed reporterami z Proroka Codziennego, którzy ze wszystkich sił starali się nie opuszczać go na krok i nawet w nocy obserwowali jego mieszkanie.
Ponadto, jeszcze przed atakiem na dziewczyny, zgodził się dorywczo nauczać w Hogwarcie przez tydzień w miesiącu podczas poobiednich lekcji obowiązkowych dla każdego ucznia. Mimo tego, co się wydarzyło, nie wypadało odmówić profesor McGonagall, której wyraźnie zależało na regularnym prowadzeniu takich zajęć przez samego Chłopca, Który Przeżył. Zresztą przebywanie z hogwarcką młodzieżą, do której jeszcze niedawno należał (a jemu wydawało się, że od tego czasu minęły całe wieki), odprężało go, uspokajało, a co najważniejsze, pozwalało chwilowo oderwać się od rzeczywistości. Przez krótki moment mógł udawać, iż wciąż jest wściekłym na kolejne skierowane w jego kierunku głupie odzywki Snape'a Hogwartczykiem, a w Pokoju Wspólnym czekają na niego Ron, Hermiona oraz Ginny, aby ostudzić jego zapały zamordowania z zimną krwią Nietoperza. Lekcje traktował jak spotkania Gwardii Dumbledore'a. Uczniowie nie używali na nich podręczników, za to nadrabiali zaległości z Obrony przed Czarną Magią i opanowywali nowe, przydatne zaklęcia.
Harry wszedł na korytarz, na jakim znajdował się Oddział Zamknięty. Od razu zauważył, że coś jest nie tak. Magomedycy biegali w różne strony, otwierajc i zamykąjąc drzwi od różnych pomieszczeń. W pewnym momencie zobaczył Augustusa Pye'a – pierwszego uzdrowiciela, którego spotkali w Mungu, właśnie zmierzającego do sali numer 5. - Panie Pye! – zawołał Harry. Pye odwrócił się, a na jego twarzy pojawił się grymas przemieszanego strachu, zdziwienia i zrezygnowania. – Co się dzieje z Ginny? - Eee... Proszę chwilę zaczekać na korytarzu, panie Potter – krzyknął Pye. – Z panną Weasley wszystko jest w porządku. Proszę zaczekać na korytarzu – powtórzył Pye. - ALE CO SIĘ DZIEJE?! –  Odpowiedź tego durnego magomedyka była nie tyle absurdalna, co śmieszna; Pye jednak zdołał wbiec do sali, unikając jakichkolwiek wyjaśnień.
Coś złego stało się z Ginny, pomyślał Harry. W tamtaj chwili już to wiedział. Już to czuł.
Próbował dowiedzieć się czegoś od osób, które mijały go na kortarzu. Na próżno. Nikt nic konkretnego mu nie powiedział. Kazali czekać, zapewniając, że to tylko krótkotrwałe pogorszenie stanu zdrowia pacjentki.
Nie wiedział, ile czasu spędził, siedząc na niewygodnym krześle obok sali numer 5. Mogło minąć kilka minut, a mogłyby to być całe lata.
W końcu Augustus Pye wyszedł z przestraszoną miną z pokoju Ginny. Harry podniósł głowę, z niecierpliwieniem czekając na jakieś wieści. -Panie Potter – odezwał się drżącym głosem magomedyk, niepewnie spoglądając na chłopaka. – Panna Weasley... ekhem... Panna Weasley przed chwilą zmarła. Bardzo mi przykro.
Ginevra Molly Weasley nie żyła.
A życie Harry'ego Jamesa Potter właśnie dobiegało końca.
*
Muszę wracać, pomyślał Harry, układając pergaminu w równy stos po prawej stronie biurka.
Otworzył szufladę, aby schować w niej pióro i jego oczom ukazało się duże zdjęcie z ruchomymi postaciami. Na wierzchu leżała karteczka zapisana starannym pismem:


Drogi Harry!
Przeglądając stare kufry na strychu, przez przypadek natrafiłam na pierwsze zdjęcie naszych dzieci w Hogwarcie.  
Wspominałeś, że nie mogłeś go znaleźć, więc postanowiłam zrobić kopię i Ci ją przesłać. Albus na nim słodko wyszedł, nie sądzisz? Pewnie gdyby to teraz usłyszał, ochrzaniłby starą ciotkę.
Masz pojęcie, że oni już są dorośli? Albo my starzy? (Zależy jak na to spojrzeć.)
Pamiętaj o obiedzie u mnie w tę niedzielę o 13.00. (Nie przyjmuję wymówki pod tytułem „Lukrecja nie miała nastroju”. Równie dobrze możesz przyjść sam.)


Całusy,
Hermiona


Harry wziął do ręki zdjęcie. Albus wraz z Rose uśmiechali się i machali do niego. James puścił oczko i roześmiał się, a Scorpius Malfoy z odrobinę zarozumiałą miną przyglądał się temu z boku. Potter rozpoznał jeszcze chmarę rudych czupryn Weasleyów, dwóch młodych Zabinich, córkę McLaggena oraz parę innych dzieciaków jego współpracowników. To było zdjęcie wszystkich uczniów Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie roku szkolnego 2009/2010.
Czas tak szybko leci.
Przeniósł swój wzrok na podobne zdjęcie, stojące w ładnej, ciemnej ramce na jego biurku. Na nim również znajdowali się uczniowie Hogwartu, tylko że nieco starszego pokolenia. Roczniki 1968–1972. Zobaczył siebie, jedenastolatka w okrągłych okularach, z czarnymi włosami, które wyglądały, jakby nigdy ich nie czesał, Hermionę, jej fryzura także pozostawiała wiele do życzenia, Rona, wtedy jeszcze jego przyjaciela na dobre i na złe, i... Malfoya.
Harry uśmiechnął się.
Scorpius wyglądał zupełnie jak mały Draco. Tak samo jak Albus wyglądał jak on.
Minęło tyle lat. Tak wiele się zmieniło. Granice między przyjaźniami zatarły się i znajomości, o jakie nie posądziłby siebie jeszcze dziesięć lat temu, teraz wydawały się naturalne,  całkowicie niewymuszone. A osoby, które niegdyś były dla Harry'ego podporami w najtrudniejszych momentach, okazały się potworami. Wrogami. Zdrajcami.
Ze złości o mało co nie przewrócił krzesła, wstając.
Czemu tęsknił za wojną? Ponieważ wówczas miał wszystko pod kontrolą. Znał swoje zadanie, wiedział, co musi robić. Z łatwością potrafił przewidzieć przyszłość. Jej zakończenie miało dwa scenariusze: zginie Harry lub zginie Voldemort. Nie było innych możliwości.
Tymczasem w dorosłym życiu nic nie zależało od Pottera. Miał wrażenie, że najważniejsze decyzje są podejmowane za jego plecami.
Od śmierci Ginny, przez tak długi okres, ani razu nie poczuł, że jest panem sytuacji.
Wojna jest prosta. Albo ty zabijesz, albo zabiją ciebie. Dopiero pokój stanowi prawdziwe wyzwanie.
Żyjąc przez siedem lat w ferworze napięcia i walki o życie, okazuje się, że nie potrafisz bez tego funkcjonować. Że stałeś się uzależniony. Normalne życie nie jest dla ciebie, a praca w biurze nie przynosi żadnej satysfakcji. Nagle zdajesz sobie sprawę, że jednak nie rządzisz światem. Uzmysłowienie, że czasoprzestrzeń to twój wróg, który otacza cię z każdej strony, a od którego praktycznie nie da się uciec, przyprawia o szaleństwo. Bolesnym kubłem zimnej wody jest świadomość, że nie jesteś Bogiem.
Harry pochwycił płaszcz z wieszaka, narzucił go na siebie i schował za pazuchę zdjęcie od Hermiony.
Jeszcze raz spojrzał na okno. Rozszalała się prawdziwa burza.
Nikły blask światła nie miał wpływu na to, że w gabinecie było ciemno, więc z łatwością Potter w świetle lampy dostrzegł swoje odbicie w szybie.
Był stary.
Miał liczne zmarszczki, zwłaszcza na czole, przez które jego blizna w kształcie błyskawicy  brzydko się zniekształciła. Zaczynał łysieć. Włosy, które mu pozostały, stawały się z każdym dniem bardziej siwe, jakby Harry miał co najmniej siedemdziesiąt, a nie niecałe pięćdziesiąt lat. Jego sylwetka się zgarbiła, przybyło kilkanaście kilogramów. Po idealnej figurze młodego Aurora nie był śladu.
Był stary... i zaniedbany.
Głowa zabolała go gwałtownie. I mocno.
Poczuł nagłą złość na wszystko i wszystkich wokoło.
Chciał rozstrzaskać to piekielne zdjęcie ślubne, będące koronnym dowodem na zbrodnie, jaką przed laty popełnił. Chciał zniszczyć ten okropny obraz wiszący na ścianie po lewej stronie od wejścia, fałszywy prezent od jego żony na czterdzieste piąte urodziny. Chciał podrzeć koszulę, którą kupiła mu dwa tygodnie temu. Chciał...
USPOKÓJ SIĘ!
Harry wypuścił powoli powietrze. Kącik jego ust niepewnie powędrował ku górze, gdy przypomniał sobie, że podobne napady szału miał w piątej klasie Hogwartu.
Wtedy były powodowane dzieleniem swojej duszy z Voldemortem, ale czego przyczyną były teraz?
A jeśli...
Nie, to niemożliwe. Wszystko jest zabezpieczone najsilniejszą magią, jaką znają czarodzieje. Azkaban to najlepiej strzeżone więzienie na świecie.
I wtedy Harry przypomniał sobie pewnie incydent sprzed prawie piętnastu lat...
*
Jesień nadeszła tego roku niespodziewanie. Poranek pierwszego dnia września był rześki i złoty jak jabłko, a opary z rur wydechowych i oddechy przechodniów skrzyły się w powietrzu jak pajęczyny, gdy przechodzili przez hałaśliwą ulicę, kierując się w stronę poczerniałego od sadzy, wielkiego budynku dworca. Dwie wielkie klatki grzechotały na szczycie wyładowanych wózków, które pchali rodzice, a zamknięte w nich sowy pohukiwały z oburzeniem. Rudowłosa dziewczynka wlokła się smętnie ze braćmi, ściskając rękę ojca. - Już niedługo i ty pójdziesz do szkoły – pocieszył ją Harry. - Tak, za dwa lata – jęknęła Lily. – Ja chcę teraz!
Ludzie rzucali zaciekawione spojrzenia na sowy, gdy cała rodzina przepychała się przez tłum w kierunku bariery między peronami dzięwiątym i dziesiątym. Poprzez otaczający ich zgiełk dobiegł Harry'ego głos Albusa: jego synowie znowu powrócili do sprzeczki, którą rozpoczęli w samochodzie. -Ja nie chcę! Nie będę w Slytherinie! - James, znowu zaczynasz? – skarciła syna Lukrecja. – Przez twoje ciagłe trajkotanie w tym okropnym samochodzie mam teraz okropny napad migreny! Do tego jeszcze ten cholerny hałas pociągów! Mówiłam, żeby posłać ich do Durmstrangu! – wyrzuciła Harry'emu, który udał, że jej nie usłyszał. – James, do cholery, przestań! – krzyknęła, gdy ten ponownie zaczął dokuczać Albusowi. - Mamo, ale ja tylko powiedziałem, że on może tam trafić – odrzekł James, szczerząc zęby do młodszego brata. – Przecież to nic strasznego. Może być w Sly... - James, odpuść – przerwał mu Harry.
Chłopiec zamilkł pod jego spojrzeniem. Stali już przed barierą. James zerknął trochę wyzywająco na młodszego brata, chwycił za rączkę wózka, który do tej pory pchał ojciec, i popędził z nim prosto na barierkę. Chwilę później zniknął. - Ale będziecie do mnie pisali, co? – zapytał natychmiast Albus, wykorzystując czasową nieobecność brata. - Codziennie, jeśli chcesz – odpowiedział Harry. - Nie codziennie – odparł szybko. – James mówi, że większość uczniów dostaje od rodziców przeciętnie jeden list na miesiąc. - W zeszłym roku rodzice pisali do Jamesa trzy razy w tygodniu, nie pamiętasz? – spytała Lily, uśmiechając się do niego. - Masz rację, córeczko. – Harry mocniej ścisnął jej dłoń. – I nie musisz wierzyć we wszystko, co on ci opowiada o Hogwarcie, Al. Twój brat lubi pożartować.
Cała trójka (Lukrecja stwierdziła, że przejdzie przez barierkę sama) złapała za rączkę wózka i ruszyła naprzód, nabierając szybkości. Gdy byli już przy samej barierce, Albus skrzywił się ze strachu, ale do zderzenia nie doszło. Wynurzyli się na peronie numer dziewięć i trzy czwarte, zasnutym gęstym, białym dymem buchającym z czerwonej lokomotywy Ekspresu Hogwart. Niewyraźnie postacie tłoczyły się w tych białych oparach, w których zniknął już James.
Albus z niepokojem rozglądał się wokół, gdy szli peronem w stronę pociągu. - Tato, mówiłeś, że spotkamy tu twoich przyjaciół z Hogwartu – powiedziała podekscytowanym głosem Lily. – Gdzie oni są? - Na pewno zaraz ich znajdziemy – zapewnił ją Harry.
Ale w gęstych oparach trudno było odróżnić twarze. Oderwane od ludzi głosy brzmiały nienaturalnie donośnie.
Mijali kolejne grupki złożone z rodziców i uczniów Hogwartu. Harry'emu wydawało się, że słyszy znajome głosy, lecz wolał się nie rozglądać, by skupić się na odnalezieniu dwójki ludzi, z którymi przeżył najpiękniejsze chwile swojego życia.
Albus nagle zbliżył się do ojca i pociągnął za rękaw szaty. - A jak trafię do Slytherinu? – wyszeptał strachliwie.
Harry wiedział, że tylko sam moment rozstania zmusił jego syna do zdradzenia, jak bardzo się boi.
Przykucnął, tak że twarz Albusa znalazła się trochę wyżej od jego twarzy. Spośród trójki dzieci tylko Albus odziedziczył oczy po Lily. - Albusie Severusie – powiedział tak cicho, że nie usłyszał tego nikt prócz Lily, która puściła do niego oczko i udawała, że podziwia pociąg – nosisz imiona po dwóch dyrektorach Hogwartu. Jeden z nich był Ślizgonem i prawdopodobnie najdzielniejszym człowiekiem, jakiego znałem. - Ale powiedz, że nie... - Jeśli tak się stanie, to Slytherin zyska wspaniałego ucznia. Dla nas to nie ma znaczenia, Al, ale jeśli ma znaczenie dla ciebie, to będziesz mógł sam wybrać... - Wybacz, Harry, że przerywam tę słodką scenę – rzekła kąśliwie Lukrecja – ale wydaje mi się, że jakieś trzydzieści stóp od nas pojawili się twoi koledzy z Hogwartu.
Lily pisnęła podekscytowana, a Al pederwał głowę do góry. Pragnął w końcu zobaczyć ciocię i wujka, jak kazał mu ich nazywać ojciec, o których tak wiele słyszał, lecz nie zaistaniała nigdy okazja do spotkania się.
Harry wstał, ignorując żonę. Poklepał Albusa po plecach (czym próbował dodać jemu i sobie otuchy; nie potrafił przyjać do wiadomości, że zobaczy ukochanego syna dopiero na Boże Narodzenie) i rozglądnął się uważnie.
Wreszcie ich ujrzał. Po dziesięciu latach. Rzeczywiście stali niedaleko.
Hermiona miała włosy związane w ciasny kok z tyłu głowy. Można było już dostrzec pojedyncze siwe pasma. Przypominała profesor McGonagall, którą Harry pamiętał z pierwszego roku w Hogwarcie. Ubrała długą, prostą brązową spódnicę i jasny elegancki żakiet, co uwydatniało, jaką świetną figurę zachowała przez ten cały czas. Na twarzy nie było widać żadnych zmarszczek czy też niedoskonałości. Prezentowała się z niespotykanym wcześniej u niej powabem i urokiem. Niektóre hogwarckie piękności z czasów ich nauki mogłyby jej teraz pozazdrościć. - Ciekawe, co sprawiło, że zaczęła dbać o siebie na stare lata – rzuciła zjadliwie Lukrecja tak, aby tylko jej mąż był w stanie usłyszeć. – Pewnie znalazła jakiegoś seksownego kochasia. Przecież dla męża nie stroiłaby się tak. - Nie mierz wszystkich swoją miarą, kochanie – odpowiedział sarkastycznie Harry, uśmiechając się fałszywie.
Lukrecja posłała mu mordercze spojrzenie.
Ron, dumny, stał tuż obok Hermiony. Miał na sobie nowiutką szatę czarodzieja, która lekko błyszczała. Koszowała fortunę. (Harry dobrze o tym wiedział, bo Lukrecja chciała mu wcisnąć podobną jako prezent urodzinowy, notabene kupiony za jego pieniądze, ale on jej odrzekł, że nie zamierza wyglądać jak testral zaraz po wyjściu z myjni samochodowej. Nie odzywała się do niego przez ponad dwa tygodnie, ale mało go to obchodziło. Raczej próbował zdusić w sobie radość z uwolnienia się od jej bezsensownego trajkotania). Rude włosy były pozbawione siwizny, nażelował i zaczesał je do tyłu (to z kolei było podobne do Malfoya).
Między nimi było dwoje dzieci – rudowłosy chłopiec i o wiele wyższa od niego dziewczynka z brązowymi lokami.
Harry, ze ściśniętym gardłem i nogami jak z waty, podszedł do nich. Czuł się jakby był co najmniej przed pierwszą randką z Cho Chang (o tych z Ginny wolał nie myśleć, musiał być teraz skupiony, aby wszystko wyszło w taki sposób, jaki to sobie planował od długich miesięcy). Lily zachitotała cicho, widząc zdenerwowanie taty. Albus, oczarowany, wpatrywał się w rodzinę Weasleyów. - Ekhem! – odchrząknął Potter, czując mieszankę zdenerwowania i podekscytowania, i stając za plecami Hermiony, która poprawiała nowiutką szkolną szatę dziewczynki. Weasleyowie odwrócili się i popatrzyli na niego zdziwieni. Nikt go nie rozpoznał, choć nie przypuszczał, by przez dekadę tak bardzo się zmienił. – Państwo wybaczą... Jestem... Harry Potter – dokończył, ogarniając grzywkę z czoła, aby ukazać bliznę. - Harry! – Hermiona pisnęła jak mała dziewczynka i rzuciła mu się na szyję. Harry objął ją mocno w pasie. Widząc to, Lukrecja głośno prychnęła. Hermiona, jakby porażona piorunem, natychmiast się odsunęła, zarumieniona. - Stary! – krzyknął Ron i podał mu rękę, a potem otoczył go ramionami, klepiąc po plecach w podobny sposób, w który przed chwilą klepał Potter swojego syna. - Gdzieś ty się podziewał przez tyle czasu? – zapytała delikatnie karcącym tonem Hermiona, przestając z nogi na nogę, a Harry zobaczył w niej małą jedenastoletnią dziewczynkę, która czekała na niego w Pokoju Wspólnym wraz z Ronem, ilekroć wracał z treningów z Oliverem Woodem. Oczy go zapiekły.
Nie będziesz się rozczulał przy swoich dzieciach, pomyślał. Nie bądź śmieszny, masz czterdziestkę na karku! - Hermiono, może zanim przejdziesz do krzyczenia na mnie za to karygodne spóźnienie... – zażartował. - Nie da się ukryć, że dziesięć lat to jednak sporo, nie sądzisz? – przerwała mu, odwzajemniając uśmiech. - Pozwolicie, że wam przedstawię moje dzieci. Ronie, Hermiono, to Albus... - Dzień dobry – odparł chłopiec, rumieniąc się gwałtownie. - Pamiętam, jak miałeś nie więcej niż kilka miesięcy – wtrąciła Hermiona, patrząc na Albusa dobrotliwie. Teraz upodobniła się do Molly Weasley. - A to Lily... - Cześć! – powiedziała bez najmniejszego zawstydzenia, spoglądając z zaciekawieniem na dziewczynkę stojącą naprzeciw, która nieznacznie zbliżyła się do swojej matki, gdy Potterowie się zjawili, ale mimo to nie przestawała uparcie wpatrywać się w tatę Lily. - James gdzieś zwiał – Harry rozglądnął się po peronie, ale nigdzie nie dostrzegł syna – a Lukrecję znacie – dokończył, obrzucając żonę spojrzeniem pod tytułem „Może przestałabyś ich w końcu ignorować i byś się odezwała, co?” - Tak, tak – przytaknęła gorączkowo Lukrecja pod jego wzrokiem. – Ostatni raz widzieliśmy się na pierwszego rocznicy waszego ślubu, prawda? - Owszem – odezwał się Ron. – To już trzynaście lat. Niemożliwe, że wszystko tak szybko leci. Wydaje się, że to było zaledwie wczoraj, a minęło... - Mam wszystkie książki o panu, panie Potter! – przerwała mu brązowowłosa dziewczynka; była tak mocno podekscytowana, że słowa z jej ust wypływały z prędkością światła, a drobne ciało lekko się trzęsło. – A teraz czekam z niecierpliwieniem na pańską biografię! Jestem bardzo zawiedziona tym, że zostaje wydana dopiero w październiku i nie będę mogła być na jej premierze. Marzyłam o tym, by pana spotkać! – Jej twarz przybrała wściekle czerwonej barwy, kiedy uświadomiła sobie, że wypowiedziała to głośno.
Chłopiec, który do tej pory przyglądał się tylko całej sytuacji, teraz z dziwną miną zaczął zerkać na dziewczynkę. - Twoja biografia?! – szepnął zdeorientowany Albus, a jego matka ponownie prychnęła. - Rose, mówiłem ci, żebyś nie przerywała dorosłym, jak rozmawiają – rzekł ostrzej, niż to było konieczne, Ron. - Ronaldzie! – syknęła Hermiona. - Nie, nic nie szkodzi – zapewnił Harry. – Ty jesteś Rose, ukochana córeczka Rona, prawda?
Dziewczynka niepewnie pokiwała głową. - Wiesz, że już kiedyś słyszałem coś podobnego? - Tak, od mojej mamy, gdy spotkał ją pan po raz pierwszy w Ekspresie Hogwart. „Harry Potter i Sami-Wiecie-Kto – pierwsze dwa starcia”, pióra Rity Skeeter, rozdział szósty, strona sto czternasta – odparła z błyskiem w oku.
Albus wytrzeszczył ze zdumienia oczy. Lily zdawała się nie kojarzyć, o co chodzi z „jej-tatą-i-pierwszymi-starciami”, a Harry zaśmiał się przyjaźnie. Lukrecja natomiast wydawała się być myślami daleko od nich, czekając aż na koniec rozmowy i udając, że nie istnieje (co zdarzało się wyjatkowo rzadko w jej przypadku).
Harry zlustrował Rose od stóp do głów. Przypominała Hermionę bardziej, niż można byłoby przypuszczać. - Rose ma kompletnego bzika na punkcie książek o tobie,  odkąd nauczyła się czytać– wytłumaczył kpiąco Ron. - Tak naprawdę, to Rose zaiteresowała się tobą, Harry, gdy u Ollivandera kupiliśmy jej różdżkę – rzekła Hermiona. – Ma taki sam rdzeń jak twoja. - Czyli pióro feniksa, tak, Rose? – Potter umyślnie się przywołał ją imieniem. Po uwadze ojca, dziewczynka skuliła się w sobie, co wywołało w nim dziwne odczucia. - Dziesięcio-i-półcalowa, głogowa, rdzeń z pióra feniksa, proszę pana – odszepnęła nieśmiało, wpatrując się w czubki swoich lakierków. - Na Merlina! Rose, nie zwracaj się do mnie per „pan”, dobrze? – poprosił, kucając przed nią. Niepewnie zerknęła na niego, a następnie odetchnęła z ulgą na widok jego uprzejmego wyrazu twarzy. - Ja, na ten przykład, kazałem Jamesowi, Albusowi i Lily zwracać się do twoich rodziców „wujku” i „ciociu”. Oczywiście, jeśli się na to zgodzicie. – Wstał, zwracając się do przyjaciół. - To znaczy, że zostajesz w Anglii na dłużej, Harry? – spytał Ron, niedopuszczając do głosu córki, która otworzyła już usta. Miał nieodgadniony wyraz twarzy. - ZOSTAJEMY – poprawiła Lukrecja. – Postanowiliśmy kupić dworek w hrabstwie Surrey. Harry chce na powrót pracować w Londynie. Twierdzi, że Stany go irytują – dokończyła, odpowiednio akcentując ostatnie słowo. - Po prostu chyba już się starzeję – rzekł Harry, udając zmęczonego. – Dobijamy do czterdziestki! Czegóż innego możny byłoby się spodziewać?
Wszyscy prócz Lukrecji zaśmiali się. Nawet mały, cichy chłopiec poweselał.
Hermiona zaczęła nerwowo przesuwać wzrokiem po sylwetkach otaczających ich czarodziejów. Wreszcie coś przykuło ich uwagę. Wzrok Harry'ego powędrował w tamto miejsce. Gęsta para rozwiała się na chwilę i jakieś pięćdziesiąt jardów od nich wyłoniły się z niej trzy postacie.
Stał tam Draco Malfoy z żoną i synem, w czarnej pelerynie zapiętej pod szyją. Włosy trochę mu się przerzedziły, co uwydatniło ostro zakończony podbródek. Spostrzegł, że Weasleyowie i Potterowie patrzą na niego, i ukłonił się sztywno. Otaksował spojrzeniem kolejno Rona (Harry miał nieodparte wrażenie, że kąciki usta Malfoya uniosły się w szyderczym uśmiechu na widok lśniącej szaty), Hermionę (popatrzył na nią wyzywająco) i Harry'ego (jego mina jakby mówiła: „To naprawdę znowu ty, Potter?! A już myślałem, że polubiłeś śmieciowe jedzenie!”). Nie minęło kilka sekund, a Draco się odwrócił. - A więc to jest ten mały Scorpius – mruknął pod nosem Ron. - Ostatnio spotkałam Astorię na balu z okazji Święta Niepodległości – pochwaliła się Lukrecja. – Jako że znamy się od wielu lat, powiedziała mi, że starają się z Draconem o drugie dziecko. Astoria od zawsze marzyła o dziewczynce! - W jej wieku? – zdziwiła się Hermiona. - Znając Malfoya, jego apetyt nie spadnie nawet po dziewięćdziesiątce – rzekł Ron półgębkiem. – Nie mniej jednak, Rose – zwrócił się do córki, ignorując zaciekawione spojrzenia dzieci – nie zaprzyjaźniaj się z nim. Dziadek Weasley nigdy by ci nie wybaczył, gdybyś wyszła za czarodzieja czystej krwi! I musisz być od młodego Malfoya we wszystkim lepsza. Dzięki Bogu odziedziczyłaś inteligencję po matce. - Na miłość boską, Ron! – powiedziała rozeźlona Hermiona. – Musisz od razu napuszczać ich na siebie? Jeszcze nawet nie są w szkole! - Malfoyowie dosyć złego uczynili czarodziejom – syknął Ron. – Zawsze gdy się pojawiają, zaczynają się kłopoty. No tak, ale zapomniałem, że twoja teoria o równości w świecie magii uwzględnia również tlenione tchórzofretki przypominające gumochłony.
Hermiona popatrzyła na niego z oburzeniem. Już miała rzucić jakąś bardzo kąśliwą uwagę, którą zamierzała poprzeć Lukrecja (nikt nie miał prawa obrażać jej bliskich znajomych), kiedy niespodziewanie odezwała się Lily: - Ten Scorpius wcale taki brzydki nie jest, wujku Ronaldzie. Mi przynajmniej gumochłona nie przypomina.
Ron popatrzył na nią z mieszaniną oburzenia i zaskoczenia.
Na szczęśce nagle lokomotywa zagwizdała, a dymu wkoło przybyło. - Ty się nie pytaj, jakie były z Lilką przeboje, gdy w wieku siedmiu lat znalazła sobie przyszłego męża – rzekł Harry, kiedy wraz z Ronem pośpiesznie wkladali kufry Albusa i Rose do jednego z przedziałów. – Chciała natychmiast wziąć ślub i „skonsumować związek”. Spróbuj wytłumaczyć bez wgłębiania się w szczegóły małej dziewczynce, że na prawdziwe małżeństwo jest odrobinę za młoda. – Obydwoje się zaśmiali. – Masz gdzieś pod ręką Forda Anglia na wypadek, gdyby nasze dzieci się spóźniły.
Ron nic nie odpowiedział, tylko się uśmiechnął. - Wszystko będzie dobrze, Al – szepnął Harry, kiedy chwilę później ostatni raz przed wyjazdem  ściskał syna. – Zobaczysz, nawet nie będziesz miał ochoty wracać do domu na święta. - Kocham cię, tato – szepnął najciszej, jak tylko się dało, Albus wprost do ucha ojca. - Ja ciebie też, synku. Najbardziej na świecie. - Hagrid zaprosił Rose w przyszły piątek na herbatkę. Jestem przekonana, że byłby niezmiernie uradowany, gdybyś wraz z nią go odwiedził, Albusie – powiedziała Hermiona, kiedy dzieci wchodziły do pociągu. - Hagrid jest świetny – powiedział cichy chłopiec, ukazując rząd białych równych zębów. - Hugo ma rację. Z chęcią mogłabym cię tam zabrać... Al – Rose niepewnie wymówiła jego imię.
Na twarzy Albus zagościł krzywy uśmiech, który miał ukryć jego strach przed wszystkim, co czekało na niego tuż za stacją King's Cross.
Pociąg ruszył, a Harry szedł peronem, patrząc na szczupłą twarz swojego syna, już zarumienioną z emocji. Uśmiechał się, machając do niego, choć trochę było mu żal, że musi się z nim rozstać.
Ostatnie kłęby pary rozwiały się w jesiennym powietrzu. Pociąg powoli zniknął za zakrętem. Harry wciąż unosił rękę w geście pożegnania. - Możemy już iść?! – dobiegł go poirytowany głos żony. - Z pewnością da sobie radę – powiedziała Hermiona. – My też sobie daliśmy. Mimo wszystko... Chyba.
Harry spojrzał na nią, opuścił rękę i z roztargnieniem doknął nią blizny na czole. - Wiem, że Al sobie poradzi. Chociaż z nami to nie jestem tak stuprocentowo pewny – dokończył ni to smutno, ni to żartobliwie.
Od dziewiętnastu lat blizna nie zabolała go ani razu. Wszystko było dobrze.
W nocy obudziło go coś dziwnego.
Kiedy położył się na łóżku obok Lukrecji (odzianej w skąpą satynową koszulkę nocną, ciekawe po co, skoro mogła włożyć zwyczajną piżamę?), nie potrafił zasnąć. A gdy w końcu się to udało, ciągle śniły mu się koszmary, w których spotykał Dracona Malfoya krzyczącego „Jak mogłeś pozwolić na obrażanie mnie przez Weasleya?! Harry, gdyby Blaise powiedział coś złego na twój temat, zatłukłbym go!”, Hermionę rozpaczliwie patrzącą mu w oczy i szeptającą z wyrzutem „Harry, dlaczego zacząłeś zadawać się z Draco? Dlaczego zdradziłeś mnie? Dlaczego zdradziłeś Hugona? Dlaczego zdradziłeś Rose? Tak bardzo wszyscy ci ufaliśmy!” oraz Rona wywrzaskującego w niebogłosy „Zawsze czułem, że wolisz tę półprocentową tlenioną tchórzofretkę od stuprocentowego mnie!” w sali od transmutacji, a profesor McGonagall, dziwnie wysoka i chuda, patrzyła na Harry'ego z niemym oskarżeniem wypisanym na jej przerażającej twarzy.
W momencie, w którym profesor Slughorn wyrzucał mu głosem Severusa Snape'a „Wiedziałem, że mnie okłamujesz! Jesteś tylko tępą kopią swojego równie bezużytecznego ojca, Potter! To pan McLaggen zasłużył na Felix Felicis! Tak bardzo pragnął pocałować pannę Granger i trafić z nią na okładkę Czarownicy! A przez ciebie, Grzmotter, to wszystko przepadło!”, a Harry próbował mu wytłumaczyć, że Hermiona wiele lat temu wyszła za Rona i mają dwójkę dzieci, został brutalnie wyrwany z sennych wyobrażeń lochów.
Harry otworzył szeroko oczy, cały zlany potem i dygoczący z zimna. Odetchnął na chwilę, spostrzegając, że leży we własnej sypialni, a obok niego cicho chrapie Lukrecja. Już dawno nie ucieszył się tak bardzo na jej widok.
Ale nagle poczuł ukłucie na czole. Niepewnie podniósł rękę i dotknął nią miejsca delikatnego bólu. Natrafił nie płytkie wgłębienie w kształcie błyskawicy. Blizna.
Po raz drugi go zakuła sekundę później. Tym razem o wiele bardziej i Harry syknął z bólu.
Po dziewiętnastu latach przypomniała o sobie.
I od tej pory zdarzało to się już regularnie.
(Harry'emu nigdy nawet nie przyszło do głowy, że blizna zabolała go po raz pierwszy w dniu przydziału jego syna i Rose do Slytherinu).
*
Takie napady bólu i złości ostatnimi czasy przytrafiały mu się coraz częściej. Harry postanowił osobiście sprawdzić stan zwłok Voldemorta. Kilka tygodni temu wybrał się do Azkabanu i z ulgą nabrał pewności, że doczesne szczątki najpotężniejszego czarnoksiężnika wszech czasów spoczywały bez ducha, całkowicie samotne na najniższym poziomie więzienia, kilkanaście jardów pod ziemią. Sytuacja zarówno w kraju, jak i na świecie, była obserwowana i nawet wliczając parę napaści w miesiącu z użyciem Zaklęć Niewybaczalnych, nie zdołano wykryć czegokolwiek powiązanego z działaniem śmierciożerców. Co prawda najwięcej tego typu wydarzeń działo się przeważnie na terenie Stanów Zjednoczonych, ale tłumaczono to dużą powierzchnią kraju oraz niezwykłemu urozmaiceniu nacji.
Harry odwrócił wzrok od znienawidzonego odbicia w szybie i podszedł do kominka.
Jest dobrze, powtarzał sobie uparcie. Jest naprawdę dobrze.
Na gzymsie kominka również stało jedno zdjęcie. Ich czwórka: on, Hermiona, Ron i Ginny dzień po wygranej bitwie, na zgliszczach Hogwartu, uśmiechnięci, szczęśliwi, pełni nadziei na nowe, lepsze życie pozbawione strachu i bólu.
Harry przedtem był w błędzie i teraz to pojął z podwójną mocą.
Dawno, dawno temu żył Wybraniec i Czarny Pan.
Czarny Pan po latach czyhania na życie Wybrańca został przez niego zabity.
Historia Wybrańca wcale nie kończyła się w momencie śmierci jego narzeczonej.
Historia Wybrańca, Chłopca Który Przeżył, Harry'ego Pottera miała swoje zakończenie tamtego pięknego, słonecznego dnia, zaraz po pokonaniu Lorda Voldemorta. Dnia, który był tak cudownie niemożliwy, że nigdy nie mógł zdarzyć się w rzeczywistości.
Harry Potter żył długo i szczęśliwie, jak większość bohaterów powieści dla dzieci, w świecie, gdzie herosi po długich bojach odpoczywali, ciesząc się zwyczajnym życiem, na które zasłużyli.
Rzeczywiście TAM było dobrze.
Obecny pan Potter był tylko cieniem dawnej potęgi młodego czarodzieja, którego imię znano na całym świecie. Zapomniany Władca Śmierci żył jak przeciętny śmiertelnik. Możliwe, iż czekał na swoją Podwładną w nadziei, że tym razem wysłucha jego próśb i zjawi się wcześniej, niż kiedyś zaplanowała.
Harry przekonał się, że w prawdziwym życiu „długo i szczęśliwie” oznaczało koniec. Po ostatniej kropce nie następowało nic, a człowiek istniał tylko dzięki wspomnieniom. A kiedy i to zawodziło, zaczynało brakować perspektyw. Czuł, że już nie ma czegoś takiego jak jego przyszłość. To, co miało się zdarzyć, zdarzyło się. Stał przed weneckim lustrem, oddalonym o niecały cal, które wyznaczało horyzont planów i wszystkiego, co miało go jeszcze spotkać.
To naprawdę był już koniec.
Harry wszedł do kominka, uprzednio nabierając odrobinę proszku Fiuu.
Wreszcie zdecydował.

Tę noc spędzi samotnie na Grimmauld Place 12.


aut. Zusan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz